Aby nie zapomnieć i nie zniweczyć…

przez Administrator

– Nie dla polityki, nie dla pieniędzy czy innych korzyści mój ojciec i brat wycierpieli to wszystko – mówi pani Łucja z okolic Gruduska.

Ta historia jest złożona gdzieś głęboko w sercu i pamięci pani Łucji. Nie jest łatwo ją wydobyć, bo jest strzeżona z obawą, aby niecnie jej nie wykorzystano. Ale trzeba się wewnętrznie przemóc, aby tę historię z czasów wojny i okresu terroru komunistycznego opowiedzieć dla dobra młodych pokoleń. Tak zrobiła pani Łucja Pszczółkowska, z domu Rudzińska.

Strzelnia k. Gruduska to jej rodzinna miejscowość. Tam się urodziła w 1926 r. Dobrze pamięta szczęśliwy rodzinny dom, zmarłą przedwcześnie w 1945 r. mamę, ojca, dobrego i wrażliwego gospodarza, który troszczył się również o trzy inne rodziny. Znalazły one u niego pracę i mieszkanie w czworakach, które dla nich zbudował.

Pierwszy cios tamtemu światu zadała wojna. – Gdy Niemcy wchodzili do Strzelni i do naszych gospodarstw, my, dzieci, bardzo się baliśmy i uciekaliśmy do pobliskiego lasku. Latem 1944 r. wywieziono mnie do kopania okopów, najpierw na Mazury, a potem pod Chorzele. Blisko był front, było słychać odgłosy walki, nawet nas ostrzeliwano. Udało mi się stamtąd uciec z koleżanką. Do dziś pamiętam dobrych ludzi, którzy dali nam schronienie po drodze. Mama bardzo się o mnie martwiła, ale niemieccy żołnierze, którzy na naszym podwórku remontowali samochody dla wojska, pocieszali ją. Tak, to byli dobrzy Niemcy… – wspomina pani Łucja.

Ale dla jej rodziny wojna nie skończyła się w 1945 r. Najgorsze przyszło później. W Strzelni i okolicach było wiele rodzin zaangażowanych patriotycznie. Wywodzący się stąd Błażej Krzywkowski był posłem na Sejm Ustawodawczy i senatorem I kadencji drugiej Rzeczypospolitej, inni byli aresztowani i straceni przez Niemców w ostatnich dniach II wojny światowej. Wiele o tym mogliby powiedzieć potomkowie tamtych Krzykowskich, Pszczółkowskich czy Rudzińskich. Nie dziwi więc, że do takich gospodarstw pukali partyzanci i znajdowali choćby chwilowy azyl. – Czasami tak się zdarzało, że jakiś oddział ukrywał się w stodole, a na podwórko zajeżdżali Niemcy. Ale opatrznościowo udawało się naszych obronić i Niemcy o niczym się nie dowiedzieli – opowiada Łucja Pszczółkowska. – Tu wszyscy mieli “złe pochodzenie”: dziadek należał do Armii Krajowej, to przekreślało naszą rodzinę w oczach komunistów – dodaje jej mąż Andrzej.

– Pewnego razu przyszli do naszego gospodarstwa partyzanci i prosili o nocleg. Mój ojciec, Mateusz Rudziński i starszy brat Mieczysław przyjęli ich i ugościli. Tylko że ktoś to zobaczył i na nich doniósł. Tak się zaczęły kłopoty… – opowiada Łucja Pszczółkowska.

– Akurat przyjechałam ze szkoły do domu, gdy na podwórko zajechał ciężarowy samochód. Zaczęło się przeszukanie. Znaleźli mój podręcznik od matematyki. Gdy jeden z przeszukujących zobaczył w nim wykresy z sinusoidami i wzorami matematycznymi, zaczął wołać, że to są jakieś szyfry. Tamtego dnia zabrali mojego ojca i brata. Po kilku dniach jacyś ludzie dali nam znać, że w Regiminie k. Ciechanowa odbywa się wyjazdowy, pokazowy sąd nad moim ojcem i bratem – wspomina.

Jej ojciec Mateusz został skazany na pięć lat, brat – na osiem. Po brutalnym śledztwie połączonym z torturami w Ciechanowie i procesie w Regiminie Rudzińscy zostali przewiezieni na Rakowiecką do Warszawy. – Tam mogłam zobaczyć ojca przez małe okienko w ścianie. Obok jednak stał strażnik, więc nie mogliśmy swobodnie ze sobą rozmawiać, nawet nie mogłam go dotknąć. Ja go tylko pocieszałam, że jesteśmy zgodni i gospodarujemy. Potem jeszcze dwukrotnie go widziałam, gdy był w Rawiczu. Pamiętam, czekałam na widzenie ojca i brata cały dzień. – Pamiętam, jak ojca przynieśli na noszach. Cały był spuchnięty i narzekał, że jest mu zimno. Wkrótce zmarł. I co najgorsze, nie mogłam być na pogrzebie, bo go pochowano w ukryciu, gdzieś na placu obok cmentarza. Gdy płakałam, naczelnik więzienia śmiał się i mówił: „Dlaczego pani płacze, przecież ojciec ludzi wyzyskiwał, był kułakiem” – tak wspomina rok 1949.

Jej brat Mieczysław trafił z kolei do kopalni. Po latach ciężkich robót wrócił do rodzinnej Strzelni. Ale nie założył rodziny, zajął się gospodarstwem. – Nosił to wszystko w sobie. Może szczególnie dwie rzeczy go zabolały: już w wolnej Polsce po ’89 r. Kiedyś przyjechał do niego jakiś urzędnik i proponował odszkodowanie finansowe czy jakieś inne świadczenie, w zamian za odstąpienie części jego ogrodu. Oczywiście, odrzucił tę haniebną propozycję, bo jak podkreślał „ nie cierpiał za Polskę dla pieniędzy”. A gdy już przed śmiercią leżał w szpitalu w Ciechanowie, ktoś inny do niego podszedł i powiedział: „To ty bandyto, jeszcze żyjesz?”. To bolało jak najgorszy, haniebny wyrok. Mieczysław zmarł na początku lat 90.

Tekst i zdjęcie: ks. Włodzimierz Piętka /Foto Gość

Publikujemy za artykułem ks. Włodzimierza Piętki, który ukazał się na plock.gosc.pl i w edycji płockiej “Gościa Niedzielnego” nr 39/2020 str. V.

Polecane artykuły

This website uses cookies to improve your experience. We'll assume you're ok with this, but you can opt-out if you wish. Akceptuj Czytaj więcej